Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za miasto... koniowi pozwolił wrócić na ulicę Wiślną i... wjechał tu do bramy, która się za nim zamknęła...
Kto by był mruczenia jego podsłuchiwał... dosłyszałby może wyrazów. O! straszne, niepojęte podobieństwo... nie! nie! jego ztąd trzeba się pozbyć, bądź co bądź, tak czy owak... Uchowaj Boże, ona go spotka... Panu się nic nie stanie... a mnie! Szubienica!! nie... sprzątnąć go trzeba... nie ma rady...






Materski cudem jakimś żył tak długo na świecie, nigdy go bowiem nie opuszczała gorączka... Wstawał i ledwie się przeżegnał, już się musiał gniewać, niecierpliwił się dzień cały, krzyczał, łajał, biegał, a gdy wieczorem ostatni gość wyproszony za drzwi wyszedł wlokąc nogi za sobą, trzeba było po kątach zbierać rozespanych chłopców, porzucane butelki, liczyć szkody, dochody i kreski na deskach kredytowe, tak że pacież wieczorny nawet bez obrazy bożej się nie obszedł. Materski znużony usypiał, a we śnie marzyły mu się dzienne jego znoje i utrapienia... Biedaczysko nigdy nie spoczął. Dom jego składał się z jejmości, która w dobrej szkole uczona, tak była nieszczęśliwą złośnicą jak on; z syna, który z domu uciekł i gdzieś na Węgrzech losu szukał, podobno w parze z jakąś towarzyszką, z którą mu się ożenić nie pozwolono; z dwóch sług płci niewieściej i dwóch chłopców urwiszów oprócz Janka... Pierwszych dni, gdy się pod zieloną wiechę sierota nasz zaciągnął, rozglądnął się zaraz w całem gospodarstwie... do roboty mu jeszcze nie dano nic. Zaprowadzony do jejmości wytrzymał indagacyą, ale miał czas się rozmyśleć, co począć było potrzeba. Nadszedł w chwili wolniejszej sam Mater-