Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A, i wy tu! — rzekła uśmiechając się jakby po wódce, której nigdy nie piła.
— Cóż, chłopiec mój!.. znaleźliście, jest tu? hę? — począł nieznajomy.
— Gdzieby zaś miał być — żywo ofuknęła Hruzdzina — po coby do miasta szedł? On napewno do gospodarza gdzieś na wieś uciekł... A coby robił tutaj? Lubił gospodarstwo biedaczyna...
— Myślicie? — zapytał kuternoga, któremu się oczy zaiskrzyły, i zdawało się, jakby ten domysł wielki ciężar zdjął mu z piersi — Hej? doprawdy? tak myślicie?
— Toć pewno — jęła żywo mówić kobieta — ja go lepiej znam od was, bom go przecież wychowała... Jemuby do miasta iść i w głowie nie postało...
— A toćby rozum miał! — odezwał się jakby mimowolnie szlachcic. — No, a wszelako go szukać trzeba i tu i po wsiach, żeby marnie nie zginął...
Popatrzał jeszcze na Hruzdę, który melancholicznie kieliszek obracał, i zniknął.






— Juści raz muszę wiedzieć, co za jeden i zkąd go licho przyniosło..., mruknął do żony wstając Hruzda... nie bójcie się, głupstwa nie zrobię, ale pojadę za nim w ślad i dopytam zkąd jest... a co zacz, że tak talarami sypie...
— Lepiej byś siedział... co ci tam — zawołała Hruzdzina... Stary wszakże uparty, biczysko pochwycił, babę popchnął i wyszedł...
Szlachcic, który dla kulawizny swej pośpieszyć bardzo nie mógł, jeszcze był niedaleko w tłumie, gdy Hruzda czapkę nałożywszy na uszy za nim się wysunął. Wziął go więc na oko i nie dając po sobie poznać,