Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ci się przypomina?
— Ja nie wiem, może to tylko... ot tak... dziecinne jakieś bajki chodzą po głowie.
— Ale przecież? jakie?
— Nie pamiętam nic... nic... tylko bardzo piękną czerwoną ze złotem sukienkę, w którą mnie stroili... i żem płakał, gdy mnie w grube sukno przebrano... Sługa jakiś pochwycił mnie, usta mi zatulił i powiózł... Potem tylko wiem, że mi w tej chacie u starej mojej dobrej matki dobrze było...
Kanonik ręce założywszy w tył chodził długo zamyślony po pokoju... spojrzał na chłopca i westchnął.
— To ci się w istocie ta czerwona sukienka chyba przyśnić musiała — rzekł po namyśle — wybić to sobie potrzeba z głowy... ale moje dziecko... teraz, gdyś już tu raz jest, gdzie się ludzie uczą, przez naukę możesz dojść do tego, co ci się marzyło we snach... ba! nawet do purpury! Bywały tego przykłady... przynajmniej w stanie duchownym niejednego purpurata liczymy, który gęsi pasał za młodu... A do nauki ochotę masz? — spytał.
— A księże dobrodzieju! — zawołał chłopiec, któremu się oczy zaiskrzyły... okrutną.
Ksiądz się rozśmiał.
— Umieszże co? Klecha cię uczył przecie?
— Troszeczkę — westchnął chłopiec — ale proszę dobrodzieja, kiedyż się tam było uczyć! Trzeba było od rana do nocy poźnej się wysługiwać... wołom zadać paszę, często i ziela dla krowy się postarać, pług narządzić, kosę naostrzyć, z sierpem iść, z broną, a choćby z rękami na pole... bo stary Hruzda popróżnować nie dawał. Więc chyba matka czasem pomogła, żem chwilę odkradłszy zbiegł do szkoły, do klechy, albo przy ogarku za książkę mógł wziąć...
— Czytaszże? — spytał kanonik...
— Jako tako...
— A piszesz?
— Nic do rzeczy, proszę ojca — rzekł Janek — bo czasem i sam tego, co napiszę, przeczytać nie mogę.