Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Noc była już, jak na wsi późna; stara pocałowała chłopca w głowę, westchnęła i poszła, a Janek jeszcze ją do opłotków miedzą przeprowadził, aby się nie bała, i pocałowawszy w rękę, gdy go żegnać chciała rzucając mu sukmanę, nie wziąwszy jej zniknął.






Głupi Janek, gdyż tak go powszechnie we wsi zwano, miał, gdy się to działo, lat trzynaście, a od dziewięciu już wychowywał się u Hruzdów. Dziecko było sierotą i zupełnie nieznanych rodziców; dziwnym też sposobem dostało się do chaty, której gospodarze dobrowolnie je przyjęli i prawie za własne przysposobili. Osobliwie stara Hruzdzina, która nie miała tylko jednego synka, a ten jej zmarł w pieluchach, znalazłszy w Janku przypomnienie utraconej dzieciny, przywiązała się do niej z prawdziwie macierzyńską czułością.
Dziewięć lat temu jednego wieczora stary Hruzda powracał z Krakowa po piekielnej drodze jesiennej, długiemi deszczami rozbitej i grząskiej, gdy nieco podal od chaty swej na gościńcu postrzegł wózek, który ze złamaną osią leżał przechylony na bok. Chodził około niego mężczyzna jakiś, i lamentował a klął na przemiany. Było to w obyczaju dawnych ludzi, iż sobie najwymyślniejszemi przekleństwy ulgę w biedzie czynili; pospolita mowa miała na ten cel cały słownik wymyślnych wyrażeń, wielce dobitnych. Uczył się ich każdy słuchając zmłodu, i posługiwał w potrzebie, choć się później z tego spowiadał, bo księża na spowiedziach, znając nałóg, pytać nieomieszkiwali. Nie dziwby było, gdyby prosty lud z pogańskich podań jeszcze pochwyconemi klątwy w nieszczęściu narzekał; ale senatorowie i szlachta również się nie wstydzili, kląć