Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To okropne...
— Tak, to okropne — westchnął podskarbic — ale to taki głupi świat; ludziom, jak ja, nigdy się nie szczęści, nadto byłem dobry!...
Znać najmocniejsze miał przekonanie, iż prawdę powiedział, potwierdził ją bowiem jeszcze jednem westchnieniem.
— Ale mniejsza o to — dodał — niech sobie już tak będzie; dzieci nie mam, niechaj go adoptują, co mi tam. Ja sobie wrócę do Krakowa, pensyą mi dać muszą.
— Ty zostaniesz u nas w Warszawie — rzekła hrabina.
— A któż tam bank ciągnie? — spytał żałośnie.
— I, bez ciebie gry prawie nie ma — pocieszać zaczęła przyjaciółka — bardzo mała...
— Mnie się zdaje, że ja za tydzień będę mógł! tylko mi lewa ręka czasem drętwieje... ale to brak ruchu — rzekł podskarbic — to przejdzie.
— To musi przejść! — pospiesznie dodała hrabina, która wcale nie wierzyła, żeby bank już kiedy mógł ciągnąć jej przyjaciel, i pragnęła tylko co najprędzej wynieść się z zatęchłej izdebki chorego. On zaś chciał ją zatrzymać, aby się uskarzyć i wyżebrać nieco pociechy.
— Im prędzej radbyś wstać i być zdrowym, tem teraz powinieneś się więcej szanować. Nie męcz się rozmową, słuchaj doktora, nie gryź tym wypadkiem, bo to już nic nie pomoże, a wszystko będzie dobrze.
Biedny pan podskarbic uśmiechnął się.
— Chciałbym jeszcze pożyć trochę — rzekł cicho — jeszcze mi się nie chce umierać.
— Ale któż tam o tak brzydkich mówi rzeczach! — zaśmiała się hrabina. — Do widzenia! do widzenia!
I wysunęła się jak mogła najprędzej, zatykając nos i usta, żeby się paraliżem nie zarazić!