Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozpaczali po swym dobroczynnym panu.
W ostatnich dniach, ganek, dziedziniec, pokoje, dzień i noc pełne były ludzi zdaleka przybiegających, którzy podawali sobie słowa pociechy i strapienia płacząc po cichu... A tłumy te, szanując pokój chorego, w takiem milczeniu stąpały, przechodziły, szeptały, że się w nocy domyśleć ich było trudno. Dopiero gdy wieść skonu zeszła ku nim, ryk i płacz rozległy się chórem ogromnym w dziedzińcu, miasteczko całe pełne było w chwili lamentu i wrzawy. Wszyscy chodzili nieprzytomni, a gdy przyszło kłaść ciało do trumny w wielkiej sali na dole, nie było jednego człowieka, coby się nie cisnął, raz jeszcze ucałować martwą dłoń ojca.
Widoku tego, podwajającego żale ich, ani chorążyna ani pan Aleksander znieśćby nie mogli, tak uroczysty, przejmujący był i bolesny.
Trumnę na cmentarz na ramionach nieśli przyjaciele, sąsiedzi, słudzy, wyrywając ją niemal sobie, mieniając się, aby mieć tę pociechę, że ostatnią spełnili posługę, a ksiądz Ginwiłł u grobu stanąwszy, gdy mu przemówić przyszło, w drżącej ręce długo trzymał kartę i słowa wymówić nie mogąc, rozszlochał się głosem wielkim. Ten płacz, któremu zawtórowało ze dwa tysiące ludu przepełniającego cmentarz, był wymowną i najwymowniejszą exortą po chorążym.
Po śmierci jego osierociała i żałobą okryła się Borowa, kirem pokryło wszystko, chorążyna długo dla łez swych pokazywać się nie mogła; wreszcie czując obowiązek pocieszania syna i swojej gromadki, która żyć bez niej nie mogła i błąkała się rozpierzchła, przemogła żal głęboki, ukazując się znowu na zwykłem miejscu swojem.
I każdy powrócił garnąc się do niej jak do szczątka przeszłości — zdało się im, że znowu powrócą dawne czasy; chwilami łudzić się było można, jakby starzec po cichu, miał jeszcze znijść krokiem wieczornym i powitać ich milczącym uśmiechem; ale wieczorami, gdy znajomego jego chodu nie słychać było w pustej