Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ostrożny! Zostańmy ubodzy ale czyści, jak poczciwy nasz stary, po którym płaczemy...
— A! matko droga! wątpisz-że ty o mnie? mogłażeś posądzić syna, że dla nabycia grosza zechce się wcisnąć w dom cudzy i z przychylności cudzej korzystać?
— O! nie! nie! nie posądzam cię — odparła rozczulona staruszka — ale ludzie! ale świat!
— Cóżem ja winien, że mi Bundrys przyjeżdżać każe?
— To on nieroztropny... I tak dnie całe, słyszę, zostawia cię z córką?
— Oni tak żyją samotnie...
— Ale na cóż ciebie i ją naraża! — zawołała matka niespokojna... trzeba się usunąć, moje dziecko, a gdy cię zmuszą, bądź tak zimno, zdaleka, z uszanowaniem, żeby cię nikt posądzić nie potrafił.
Jan zamilkł.
— Nie tego ja pragnę dla ciebie — dodała stara powoli — gdy Bóg da zapracować grosz jaki, poszukasz sobie prostego dziewczęcia, któregoby rodzice ani mnie, ani Andzi się nie powstydzili, co ci nie przyniesie posagu, ale poda rękę do pracy i nie powie gorzkiego słowa... to moje! i nie da uczuć, żeś jej winien chleb, który połykać będziesz musiał dławiąc się nim... Weź żonę, nie panią sobie... a jeszcze ci zawczasu o tem myśleć!
— Ja też nie myślę wcale — odezwał się Jan z westchnieniem — i nie mam żadnej ochoty do ożenienia.
— Chciałam cię tylko przestrzedz... boć to ty u nas źrenica w oku, ojciec i dziecko, pan i opiekun... a my cię tak kochamy.
Ta cicha wieczorna rozmowa skończyła się uściskiem, ale Jan długo po niej spać nie mógł i wstał z pierwszym kogutem do gospodarstwa, które teraz daleko już rozleglejszych rozmiarów, nieustannej wymagało pilności.