łem, wrzawą, zmięszanemi dźwiękami muzyki dolatującej z ogródków z wyziewem piwa i ponczu, cygar i papierosów. I tu jeszcze było miasto, orzeźwiające się niby chłodem i kąpiące w zieleni, po zadusze murów i pyle ulicznym... ale kątka z ciszą i świeżością nie mógł odkryć nigdzie... Zaledwie kilka uszedłszy kroków, spotkał się z rannymi swymi znajomymi, Adamem i Jackiem Tycjanem, którzy prowadzili się pod ręce, z cygarami w ustach idąc powoli ku Szwajcarskiej Dolinie; za nimi o kilka kroków pozostały Henryk ścigał jakąś schludnie ubraną panienkę, która niby gniewając się nań, unikała go, ale zarazem wejrzeniem dawała do zrozumienia, że jej się wcale prześladowanie nie przykrzyło.
— Leonie, Leonie, Koryolanie! aha! łapiemy cię, wieśniaku — zawołał Prowacz.
— In flagranti delicto! — dodał Tycjan, zawsze rad wyjechać z seminaryjską swą łaciną — suniesz braciszku po owoc zakazany do ogródka...
— A! nie! szukam wsi i znaleźć jeJ nie mogę...
— Bo ci się nie wiedzieć czego zachciewa — odparł Adam — w mieście jest miasto, ale za to życie tu i djable życie! ot! chodź z nami — dodał — na dolinę Chamouni... miejsce bardo przyzwoite, Henryk ci będzie ciceronował i po imieniu a nazwisku da poznać mieszkańców tej Szwajcarji, w której sera nie robią, ale poncz wyborny! Pozawiązujesz znajomości, zabawisz się, muzyczka piłuje oberka... towarzystwo wyborne...
Leon uśmiechnął się.
— Czy wolno mi mówić otwarcie z wami? — zapytał.
— Audiatur et altera pars — dorzucił Jacek — będzie opozycja, czuję przez skórę, mów parafianinie...
— Przy pierwszej znajomości, wiem, że to dziko brzmieć będzie, ale wam powiem szczerze... dla artystów nie pojmuję takiego życia...
— Jakiego życia? — spytał Adam...
— Jucunda juventus przecie, po łacinie powiedziano — dodał Jacek — mów kazanie jednakże, dam ci
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/160
Wygląd
Ta strona została skorygowana.