Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szerokich pokoi... konno tu jeździć nie będziecie... ani balów wyprawiać — dodał pan Sturba.
— Ja to nie dla siebie najmuję...
— A dla kogoż?
— Dla mojej siostry.
Gospodarz spojrzał mu w oczy, zobaczył rumieniec i nosem pokręcił.
— Zamężna? — począł indagację.
— Nie.
— Młoda?
— Młoda.
— Panna?
— Tak jest.
— To sęk — rzekł Sturba — to sęk... hm! widzisz pan, potrzebuję znać i wiedzieć kogo będę miał w domu... dom, mój spokojny i uczciwy.
— Ależ ja ręczę za siostry mojej spokojność i uczciwość.
— Nie ujmuję nikomu — rzekł gospodarz — ale różne są młodzieży obyczaje i zwyczaje, a młodość niebezpiecznym często gościem pod dachem starych jak ja ludzi; młodość pali, wre i szumi, kawalerze... juścićbym sobie młyna na górze nie chciał postawić.
— Ale to dziecko prawie, sierota, wczoraj ze wsi przybyła.
— Hm! tak? toby było co innego, kawalerze... Słowo? słowo honoru? siostra waćpana, słowo mi dasz że siostra?
Staruszek miał minę poczciwą.
— Jeżeli tak — rzekł Leon — powiem panu szczerze: słowa honoru nie dam że siostra, ale na to słowo daję, że dla domu twego żadnego nie ma niebezpieczeństwa; spokojne i bojaźliwe dziecko...
— Hm! to mnie cieszy, że i waćpan nie chciał mi skłamać — rzekł Sturba — no! zgoda, przyjmę, zresztą co mi tam, byle mi pokoju nie mącono... a pali cygara, kawalerze?
— Ale gdzież znowu?