Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie mieli, i poczekać mogę, bo mam kilka groszy... Później mi dacie, tać nie zginie, ino mnie zabierzcie z sobą...
— A jak nam obu chleba zabraknie? — spytała Dosia...
— Gdzie zaś! jakbyśmy sobie rady nie dali! zobacycie...
I tak nagliła i prosiła sierotę, że się w końcu zgodzić musiała zabrać ją z sobą, co zresztą w pierwszej chwili na nowem gospodarstwie było jej bardzo na rękę...
O mroku Leon przybył z dorożką, prędko upakowano rzeczy, gdy Riebenowa dowiedziawszy się o tem, jak piorun wbiegła zaperzona do izdebki, z wymówkami, pretensjami, niemal gwałtem chcąc Dosię zatrzymać; ale młody człowiek stanął w jej obronie, rozpłacono się i sierota uczuła się swobodną, gdy za bramę hotelu się dostała, choć wolność swoją okupić musiała sceną jakiej się nie mogła spodziewać. Na progu jeszcze gospodyni wybiegła z hałasem, który wszystkich ludzi sprowadził do bramy, i krzyczała a ujadała tak, że Leon musiał użyć groźby, aby jej usta zamknąć.
Młody artysta cały dzień spędził na poszukiwaniu mieszkania, i nie łatwo mu się o nie przyszło wystarać; chciał on Dosię umieścić gdzieś blizko siebie, aby mógł na nią patrzeć zdaleka i przyjść w pomoc w razie potrzeby; ale obiegł daremnie kawał miasta i nic stosownego nie znalazł. W wielu domach, dowiadując się że mieszkanie ma być zajęte przez młode dziewczę same jedno, nie chciano lokatorki takiej wpuszczać, czego Leon nie pojmował. Próżno malował im ją w najpiękniejszem świetle: im więcej nastawał na jej opuszczenie i sieroctwo, tem się więcej odstręczali gospodarze. Tak zszedłszy cały Nowy Świat i Krakowskie, gdzie mu się znów kilka wyśmienitych mieszkań trafiało, których dla różnorodnego sąsiedztwa nie najął, zapędził się powoli aż na Stare Miasto, namyślając się już czyby nie najlepiej było swojego pokoju Dosi