Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobu oprzeć się jego natarczywości.
— Ale mój hrabio — rzekł Rybacki — cóż chcesz? to śmieszna, żebym ci do wynalezienia jej miał służyć.
— Zrobisz to dla mnie, Rybasiu...
— I to szlachcianka, sierota, dziecko biedne...
— Dajże mi pokój! wszystkie one sieroty, i właśnie dla tego potrzebują opiekunów... no cóż tam strasznego!
— Wieśniaczka...
— To mnie właśnie wabi...
— Niewiedzieć jak do niej przystąpić.
— O to się nie frasuj, wskaż mi tylko gdzie jej szukać...
— Zdaje mi się — rzekł po chwili namysłu Rybacki — że niejaka Chyłkiewiczowa umieściła ją tymczasowo w hotelu Nadwiślańskim... jeśli się już z niego nie wyniosła, zawsze ta Chyłkiewiczowa wiedzieć o niej powinna.
— Więc jedźmy do hotelu, kapitanie, jeśli ci honor miły, jedźmy do hotelu — nastawał hrabia — jak mnie kochasz, pomagaj.
— Ale dajże mi hrabio pokój! jakąż bym rolę odegrał?
— Daj ty pokój a rób o co proszę, nie będziesz żałował.
— Oprzeć ci się nie można — rzekł kapitan.
— Ubieraj się, jedziemy...
Hrabia miał tego dnia skromny tylko koczyk wyglądający na doróżkę, parę koni małych w krakowskich chomątach i ludzi bez liberji; pojechali więc niepostrzeżeni do hotelu, umyślnie nie chcąc się tam pokazywać z ekwipażem, który by oczy zwracał; zostawili nawet kocz opodal, a kapitan mniej pokaźny, sam poszedł na zwiady do gospodyni. Nie wiedział on kto utrzymuje ten hotel i zdziwił się mocno, ujrzawszy znajomego sobie z dawnych czasów Kruczka, który już cale inaczej wyglądał, niż w one błogie chwile wycieczek do ogródków, gdzie bywał heroiną i tłumy młodzieży ciągnął za sobą.