Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Milczenie śmierci znać mu pożądanym czyniło każdy objaw ruchu, każdą istotę żywą, za któremi zatęsknił przy trumnie. Przez wrótka otwarte pokazała się naprzód głowa konia zwalniającego biegu, potem wózek prosty, nareszcie mężczyzna siedzący na nim, który obejrzawszy się ku dworkowi, wstrzymał i stanął. Koń natychmiast spuściwszy głowę chciwie trawy szukać zaczął, a pan jego po maleńkim namyśle, opyliwszy suknię, z biczem w ręku wszedł na podwórze... Był to kapotowy szlachcic, właśnie stosowne dla organisty towarzystwo, i znudzony śpiewak pogrzebowy z radością wpatrzył się w nadchodzącego, który opodal czapkę zdjął i ciekawie się rozglądał po opustoszonem podwórku.
Powitali się jak znajomi cichym głosem.
— Dobry wieczór, panie Pawle...
— Jak się macie, panie Janie...
— A co, przyszedł staremu koniec?...
— Zmarło mu się nieborakowi.
Organista potraktował dobytą z szerokiej kieszeni tabakierką korówką, którą z przyciskiem otworzywszy, podał przybyłemu panu Pawłowi.
— I cóż to mu było? — zapytał Paweł przysiadując się.
— Cóż być miało! przyszła kréska na Matyska — rzekł poważnie ciągnąc tabakę jedną i drugą stroną nosa długiego i ostrego organista... trzymał się, trzymał, aż w końcu musiał nieboraczysko położyć.
— Kiedyż umarł?
— Już dzień trzeci... ale się jeszcze na pogrzeb nie zebrali, bo krewni nie przybywają... a że to matadory wielkie, czekają na nich.
— A tak! — odparł Paweł — wiem, wiem, nieboszczyk był z dobrej familji co się nazywa... pięknie edukowany nawet... musiał zbiednieć tylko na starość, że się w kapotę zaszył, i tak sobie w tym dworku osiadł, unikając ludzi.
Organista głową potrząsł, dając do zrozumienia uśmiechem, że pan Paweł nic nie wiedział, ale zamilkł i westchnieniem skończył.