Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doktór stał tymczasem z postronkiem na szyi, dwóch ludzi trzymało sznur, a kilku dusiło nieszczęśliwego Niemca, żeby się im z rąk nie wyrwał.
Wrzawa powoli zmieniła się w szmer i ciszę uroczystą.
— Panowie bracia, za tłumoczki i w drogę — mówił półgłosem podstarości. — Niema tu czego popasać! Tamci dziś mają rasztag, popiło się bestyjstwo i śpi, jak bydlę... Ja znam tu chody i przechody wszystkie, szyją wyjdziemy na staw... brzegowinami stawu między trzciną dosuniemy się do lasu... w gąszcze. W puszczy dalej i dyabeł nas nie znajdzie, a oni tu wiekować nie będą.
— Święte słowa pana podstarościego — odezwał się inny — ale doktora tymczasem powiesić nie zawadzi... Zawsze to ich sługa... na co to ma chodzić po świecie...
— A po co darmo ręce walać? — rzekł inny.
— To go puścisz — spytał zapamiętały ów, który haka koniecznie chciał próbować.
— Ale ba! już mi tylko dajcie zrobić, co myślę, a wszyscy będziecie kontenci.
Doktór z nową trwogą spostrzegł, że ludzie otaczający go, śmiejąc się, coś szeptali. Jeden zaraz zdarł mu futro z ramion, a drugi sznurem począł ręce i nogi krępować. Chciał krzyczeć, ale mu zatknięto usta i przymocowano postronkiem do nich chustę, W oczach zrobiło mu się ciemno, napróżno wyrwać się usiłował... zachwiały mu się nogi ściśnięte i padł. Kilku ludzi podniosło go z ziemi i pociągnęło ku trupom. Tu położono go w rzędzie z innymi razem tak, że się opierał o jednego z nieboszczyków, a cała ta kupa ludzi co prędzej poczęła się wybierać do drogi.
Wybór nie mógł trwać długo, bo żaden z nich nic nie miał, oprócz małego węzełka. Pośpiesznie obwiązywali się, obuwali, a podstarości stał, oczekując na nich ze świeczką w ręku. Doktór patrzał, jak się zgromadzili, jak zabrali świece. Kilku przyszło przyklęknąć przy trzech trupach, których zostawiali z nim w podziemiu, wszyscy prawie całowali, żegnając, nieboszczyków... niejeden zapłakał...