Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powtórzył cicho:
— Nic powiedzieć nie mogę.
— Spróbuj pan! — rzekła Hela.
Muller się obejrzał trwożliwie nieco, znać było, że lękał się drażliwą rozpocząć rozmowę, nie wiedząc jeszcze, jak do niej znajdzie usposobioną swą pacyentkę.
— Daj mi pani słowo — rzekł głucho i tajemniczo — że, bądź co bądź, nie zdradzisz mnie.
Hela ruszyła ramionami tylko.
— Jeśli na to słowa potrzeba, nie mów mi nic, bo nie ufasz... Ja w życiu nie zdradziłam — nikogo.
Doktór potarł perukę, poszedł do drzwi jednych, do drugich, namyślił się, siadł w krześle i, zwolna ująwszy jej rękę, mówić począł.




X.

— Pani masz matkę?
— Której nie znam prawie — przerwała Hela.
— Los wasz ją mocno obchodzi.
— Nie wiem....
— Ja wiem o tem, ja... Jeśli jest rzeczą możliwą, byś pani była wolną, to się stanie.
W rysach jenerałowej odmalowało się zdumienie, które jej usta zamknęło, popatrzyła długo na Müllera.
— Na co mi się to zdało? — rzekła — pożyczane życie moje tu wlec, czy tam.
— Przy sercu matki.
— Matki! — powtórzyła cicho — matki!
Długie milczenie panowało chwilę.
— Ale to być nie może — zawołała — mojem przeznaczeniem jest być pastwą tego człowieka... śmierć nawet wydrzeć mnie nie mogła z tych objęć nienawistnych. Żądał mnie, teraz kocha, później nienawidzieć będzie i mścić się może, ale jak szatan pastwy nie puści! Co pomoże wyrywać się przeznaczeniu, targać te więzy, które niewidoma losu ręka włożyła... któż zrozumie tę tajemnicę, tę dolę, tę sprawiedliwość niesprawiedliwą, ten sąd katowski, który na mnie wydał, ja