Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zmierzyli się oczyma, doktór zrzucił ogromne futro i wsunął się do pokoju, a drzwi zamknęły się za nim natychmiast i kozaczek swawolnik pochwycił zostawioną szubę, aby spróbować, czy się w nią zmieści z głową i nogami, co mu się doskonale udało.
Chociaż doktór upewnił jenerała, że znał rządcę zamku, z przywitania domyślić się tego było trudno.
— Gdy obaj weszli do mieszkania, dość starannie, ale staroświeckim sprzętem zastawionego, p. Krajski się skłonił i, zniżywszy jeszcze głos, powtórnie zapytał:
— Doktór Müller?
— Tak jest, tak jest — odparł równie cicho przybyły.
— Odebrał pan list?
— Inaczejbym nie wiedział o panu, naturalnie... ani o wojewodzinie, która musi tu oczekiwać na mnie.
Krajski z obawą popatrzył nań.
— Ale nie lękaj-że się waćpan — dodał doktór — ja czasu nie mam i jeśli kto obawiać się może, to ja... nie wy...
— Wy! wy jesteście cudzoziemcem, a tu Polska... a Rosyanie w niej gospodarują, jak u siebie — żadnego z nas głowa nie jest bezpieczną, ani życie pewne do jutra. Nie dziw się pan ostrożnościom... Chce pan usiąść.
— Ja siedzieć tu ani odpoczywać nie mam czasu... prowadź mnie do wojewodziny.
Krajski pomyślał jeszcze chwilę, czapkę wziął ze stołu i rzekł, opatrując kieszeń, w której brząknęły klucze.
— Proszę za mną!
Nie powiódł już doktora przez izbę, którą weszli, ale w głąb mieszkań, zdających się ciągnąć bez końca po tem ogromnem zamczysku. Komnaty stare pustkami stały niemal wszędzie, rzadko gdzieś natrafili na ślad życia... Krajski otwierał i zamykał za sobą drzwi, ostrzegał o ciemnych schodach i gdy się spuścili na dół, w narożnej wieży odemknął wreszcie podwoje, przez które wprowadził doktora do ogromnej sali... Tu dał mu znak, aby poczekał chwilę, a sam, zapukawszy do drzwi bocznych, zniknął.
Sala, niegdyś wytwornie przyozdobiona bogatą sztu-