Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fryderyk Wilhelmowicz okrutnie się skrzywił.
— No, to już powiem — rzekł otwarcie nagle, — że wolę łajanie W. Wysokości, niż jego komplementy, i wolę ciąganie za ucho, niż tam pogłaskanie...
— Ty wiesz, że Marków mój przyjaciel? — spytał Zubow.
— Słyszę — po rosyjsku rzekł Niemiec — nu, to wola wasza.
— Wolisz Altestiego?
— Wolę i jeśli można, to proszę.
Zubow tym razem wziął go już za nos, który ścisnął, aż Niemiec się cofnął.
— A ty stary kartoflu meklemburski, ty... ty będziesz się ze mną targował, będziesz sobie wybierał?
Idź do dyabła! — zawołał nagle — ale pamiętaj. No, raporty złożysz Altestiemu, pal cię czart!
Niemiec trzymał się za pokrzywdzony nos i smutno spoglądał.
Faworyt, popatrzywszy nań, nie mógł się wstrzymać od śmiechu i to wszystko naprawiło, wpadł w lepszy humor.
— Fryderyku Wilhelmowiezu — rzekł — ty jesteś najnieszczęśliwszy człowiek, tobie sądzono przychodzić do mnie, kiedy ja potrzebuję targać za uszy i łajać. Nu, przebacz... meklemburska kiełbaso... przebacz. Altesti wyliczy dla ciebie sto dukatów bez rachunku.
— A na koszta? — żywo podchwycił Fryderyk.
— Nu! trzysta, będzie dosyć. Zdasz rachunek i połowę ukradniesz.
Dobranoc.
To mówiąc, Zubow klapnął go po peruce z góry tak, że pudrem obsypał mu całą twarz i suknię i, śmiejąc się z ocierającego się gościa, który parskał i kaszlał, zniknął w przyległych pokojach.
Zdaje się, że tylko chyba zwierciadło widziało pięść ściśniętą, którą Meklemburczyk podniósł za odchodzącym, ale opamiętał się rychło, bo wchodzący wnet ospowaty zastał go porządkującego spłaszczoną perukę i oczyszczającego frak zamączony.