skronią i napół otwartemi usty, jakby do ironicznego uśmiechu, przez którego zsiniałe wargi błyszczały perły białych ząbków...
Niekiedy chwytał się za włosy i targał je, szarpał na sobie odzienie, załamywał ręce, to znów, oparty o słup, sam kamiennym zdawał się słupem... Ale z odrętwionych powiek ciekły łzy nie męskie... Przy jego postaci dzikiej, przy wyrazie siły, malującym się w całym człowieku, łzy te były fenomenem niepojętym... Pierwszy może raz ten niedźwiedź nauczył się płakać z bólu, którego ani pomścić, ani mu poradzić nie mógł... Bezsilność wyciskała te łzy...
Pięści mimowolnie się zwijały, jakby chciał bić się z losem, zgrzytały zęby... spoglądał w niebo czarne... a na całunie nocy czytał niewidzialnemi głoskami wypisaną... tylko rozpacz... Nie śmiał się odwrócić poza siebie...
W głębi namiotu... przy słabem świetle dwóch latarni, postawionych na ziemi, widać było pokrytego oficerskim płaszczem bladego trupa, z obnażonem czołem krwawem i w tył odrzuconymi bujnymi włosami...
Żołnierze, którzy go tu na noszach przynieśli, postawili, nie śmiejąc tknąć, na ziemi. Jedna ręka, ściśnięta jeszcze z odłamkiem szabli, zwieszona spoczywała na płaszczu, a po niej łacno poznać było, że nie stworzona została do żołnierskiego rzemiosła.
Niekiedy wicher z pobojowiska wdzierał się przez otwór do namiotu, którego ściany drżały, drżały od niego światła w latarniach i włos na skroni trupa się poruszał.
Jenerał stał i płakał.
Nagle rzucił się naprzód, ujrzawszy żołnierza swego, który ze zdjętą z daleka czapką kroczył mierzonym chodem poza niemłodym mężczyzną, opiętym w płaszcz, zdążającym do namiotu.
Twarzy przybywającego rozeznać nie było można, świeciła tylko blado, jak wyżółkła skóra pergaminowa.
— Müller! — zawołał jenerał.
Przybywający stanął, potrząsając głową.
Puzonów pochwycił go, jak długo oczekiwaną pastwę, rzucając obie ręce na ramiona.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/10
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.