Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Niema smutniejszej pory roku do przeżycia nad ponurą jesień, która się zdaje wieść do grobu naturę i człowieka... Najbrzydsza wiosna to jeszcze nadzieja, poza nią świeci życia słońce; najsroższa zima to już przedświt wiosny — ale, te dnie szare, słotne, wietrzne, te kościotrupy drzew uschłych, życie wstrzymane wszędzie, starte barwy, wygasające powoli ciepło — coraz krótsze słońce — w najmłodsze serca wlewają smutek i zwątpienie. Chwilami chce się umrzeć, a dusza buntuje się przeciw tej torturze powolnej. Zdaje się, że z tego snu i zdrętwienia świat się już nie przebudzi... A w gęstwinie puszcz, na gołych stepach, kędy wiatr buja i wyje — w dzikich naszego kraju zakątach — dla ubogich ludzi, dla chat nędznych, dla ciał schorzałych, dla dusz znękanych... jakże to straszne do przetrwania godziny!!
Człowiek chciałby tak położyć się, usnąć, jak wedle podań martwieją i kładą się spać bobaki i niedźwiedzie, a nie zbudzić się aż ze skowronkami i zielenią.
Takiego wieczora tęsknej, burzliwej jesieni, w maleńkim dworku, nieopodal od opuszczonego pańskiego pałacu, położonym nad drogą, która do niego wiodła, w izdebce bardzo ubogiej, acz utrzymanej starannie i chędogo — dwie kobiety milczące, smutne, siedziały u komina, w którym trochę gałęzi suchych, paląc się nierównym płomieniem, to rzucało światło jaskrawymi pasy na mieszkanie, to pogrążało je w ciemności...
Wdowio, sieroco, biednie wyglądał ten kątek, istny przytułek ludzi na łaskawym chlebie... Wiemy, że łaska wygląda zawsze nader skromnie...