Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cała jej postać, posągowo zbudowana, zachwycała doskonałością kształtów; kibić, ramiona, czoło jasne, rączki maleńkie, warkocz czarny, który jej główkę swoim ciężarem uginał, smutny uśmiech ust jej różowych, w takiej były sprzeczności z tą ubogą izdebką, iż na pierwszy rzut oka posądzić ją było można, że tu przybyła tylko chwilowo.
Siedziała przecie w majestacie swym, tęskna, zadumana, robotę rzuciwszy... patrzyła na ogień a niekiedy wstrząsnęła śliczną głową, ruszyła ramionami... jakgdyby po cichu, w duszy z myślą się własną kłóciła.
Starsza kobieta co spojrzała na nią tajemnie, to spuściła oczy prędko, udając, że nie patrzy, nie widzi, nie domyśla się tej walki...




II.

Jak ta postać królowej w nędznej izdebce, tak samo schronienie to oku obcego przedstawiało wiele zagadkowych sprzeczności. Była to ostatnia scena jakiegoś upadku.
Uboższą chatę trudno znaleźć nawet na wsi, gdzie o biedę i opuszczenie łatwo... Niegdyś może zaciszna i czysta, teraz zaniedbaną znać była od dawna, a nowi mieszańcy wzięli ją w spadku po ruinie, nie mając czem od zniszczenia dalszego ratować. Ściany były powypaczane, belki pogięte, gdzieniegdzie smugi czarne i zieleniejące poznaczyły, którędy deszcz przeciekał. Śnieg topniejący się wciskał... z pułapu poodpadały gliny, czarne w nim świeciły szpary, okna potłuczone pozatykane były drzewem, zielem, chustami... Jedno z nich tylko osłaniała przybita okiennica.
Z podłogi wygniłej zostały szczątki tylko powypełniane gliną wilgotną, ubitą; przez drzwi, któremi wiatr rzucał, wdzierał się chłód, wiała burza, kręcąc dymem w kominie, chwilami wybiegającym na izbę... Wszystko to było nad wyraz nędzne, bo świadczyło o rozpaczy, która się ratować i podźwignąć nie umie.
Wśród nędzy tej wszakże — sprzęty niektóre, dro-