Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

karń innych, które wolały kłaść Alethopolis, lub coś podobnego na tytule, niż firmę własną.
Wprawne oko starego wszystko to przebiegało prędko; niektóre tylko ważniejsze rzeczy odkładał na stronę. Lecz papierów było tak sporo, iż zaczytawszy się w nich, nie spostrzegł się stary, gdy przyodziana już kobiete na próg weszła, cicho i ostrożnie szepcąc:
— Wieczerza na stole... niech-że jegomość nie da stygnąć.
— Maciej gdzie? — zapytał, nie podnosząc oczu od swych papierów, stary.
Kobieta milczała chwilę.
— Gdzież, proszę pana, ma być? jak zawsze! Gdy jegomość się przypóźni, nieboraczysko niepokoi się i szukać idzie. Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na taką słotę, w taką noc...
— Daj-że pokój, nie gderz — przerwał jej łagodnie stary. — Żebyście się wy mną do zbytku nie opiekowali!
Zamilkła, cofając się, kobieta, a zamyślony starzec wysunął się z sypialni i wolnym krokiem przeszedł do trzeciej izby, w której na rogu dużego stołu przygotowane było nakrycie i wieczerza, składająca się z kawałka odgrzanego mięsa i talerza polewki.
Kieliszek wódki poprzedził ją i Kożuszek zaczął jeść zamyślony.
Tymczasem słychać było drzwi otwierające się na dole, głos gospodyni, potem kroki na schodach, a po chwili mężczyzna słuszny, siwy, wyglądający na starego oficyalistę, z wąsami zawiesistemi, z po-