Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i, nic nie mówiąc, iść począł, wybierając co najsuchsze miejsca, kładki i cegły, które gdzieniedzie wśród błota były pokładzione. On jeden znał tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, iż wśród najciemniejszej nocy mógł się w niem oryentować.
Z głową zwisłą na piersi, nie mówiąc nic, Barani kożuszek szedł za swym przewodnikiem.
Minęli tak ogród Saski, gdy u wejścia na Krochmalną ulicę starzec zawołał na chłopca:
— Sam tu!
Juliaszek nadbiegł ku niemu.
— Wracaj nazad — rzekł nakazująco Barani kożuszek — ja tu już do mojej budy i bez ciebie trafię.
Klepnął go po ramieniu.
— Posłuchaj dobrej rady. Rzuć tę głupią latarkę do licha, a ucz się rzemiosła.
Juliaszek się poskrobał w głowę.
— Próbowałem — odezwał się markotno — ta co. Taką naturę mam, że w miejscu mi wysiedzieć trudno. I znowuż te majstrowie psiawiary łają, a ja języka za zębami nie trzymam. Szewc jak mi w pysk dał, tom mu oddał.
Ruszył ramionami.
Stary się roześmiał.
— To się zwalasz — rzekł — a szkoda. Pomódl się, aby ci Bóg dał więcej cierpliwości.
I nim się Juliaszek opatrzył, zniknął mu stary w ciemnościach gdzieś tak, jakby — wedle jego wyrażenia — poszedł wskroś ziemi.
Chłopak postał chwilę zamyślony, spojrzał w la-