Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeżeli masz dla mnie cokolwiek przyjaźni, kochany mój, to pomóż mi w tem, abym się mógł do niej zbliżyć. Wzrok ma upajający. Kobiety tak pięknej nie widziałem w życiu, ani marzyłem o niej. Jestem cały przejęty.
— Tak — rozśmiał się Tytus z wytrawnością starego i doświadczonego zjadacza serc — i nadto jej to okazałeś, więc... musi się z sobą podrożyć. To stary aksyomat, iż gry demaskować zawczasu nie trzeba. Ale... bądź starosta spokojny.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Kobieta rozumna! — dodał i umilkł.
Pojechali do domu.






Stojący przy baryerze ganku widzowie, którzy mimo deszczu przypatrywali się nadjeżdżającym gościom, wychodzącego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego kożuszka całej Warszawie, powitali hałaśliwym śmiechem i wołaniem.
Nawykły do tego starowina, ani się nawet obejrzał.
Głosy tej ciżby, wśród których chyba może słowa dzieciaków kilku brzmiały szydersko, nie były zresztą ani złośliwe, ani niechętne. Wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi zamożnych i zepsutych, na tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim sprzymierzeńca.
Ulica — to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co głodem przymiera, co przyciśnięte nędzą zazdrości, co z sercem zakwaszonem cieszy się, gdy