Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Salon biały, ze złotem, chociaż znać po nim było, że na przepych żaden gospodynię nie stawało, urządzony był z tą sztuką niewieścią, króra wiele ukryć i uwydatnić umie.
Oko znawcy odkryłoby w nim zręcznych kłamstw dużo, ale starosta nie był jeszcze żadnym znawcą, a dom jego ojca, chociaż magnata, ze zbytkiem go nie oswoił.
W salonie przechadzało się dwóch panów na cichej rozmowie; gospodyni tu nie było. Przez drzwi otwarte do dużego wprawo pokoju, zkąd światło żywsze się ukazywało, dochodziły głosy podniesione i śmiechy.
Łatwo się było domyśleć, że tam życie skupiło się całe, ciągnęła gra, przy której i piękna gospodyni być musiała.
Tytus miał tam wprowadzić starostę, gdy z wielkim pośpiechem naprzeciw gości wychodząca w progu pokazała się piękna Loiska.
Pierwsze wejrzenie starosty szukało w niej królowej Golkondy, która go na reducie zachwyciła.
Zdziwił się niezmiernie, gdyż pomimo całej wiary w nieomylność pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu było najmniejszego znależć śladu podobieństwa... do onej królowej.
Loiska była piękności olśniewającej, lecz zdawała mu się wysmuklejszą, wzrostu mniejszego, młodszą w ruchach i postawie, niż piękna maska na reducie.
Włos, starannie utrefiony, był barwy ciemniejszej nieco. Zdało mu się, że pan Tytus się omylił.