Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żeby wszystko gotowano do drogi, wziął za czapkę i wyszedł.
Przybył do pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła, rozpromieniona, nucąc, biegała po pokojach z Brysią, myśląc o nowem ich przystrojeniu, bo miała teraz pieniądze. Chciała to życie otoczyć wszystkiem, co tylko je jak najrozkoszniejszem uczynić mogło.
Na tak uradowaną, śliczną, odmłodzoną marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak trup, bezmowny, na twarzy mając wypisane, że niósł z sobą wyrok okrutny.
Loiska spojrzała, krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała. Czuła nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były policzone, miała nadzieję, że się jeszcze długo, długo pociągną.
— Mów — wyszepnęła w końcu.
Starosta ręką niepewną, drżącą, dobył list ojca i położył go przed nią. Rzuciła nań oczyma.
— Nie powrócisz już — odezwała się głosem głuchym i stłumionym. — Wszystko się skończyło!
— Nie, nie — gwałtownie przerwał, rzucając się, starosta. — Ojca słuchać muszę, tak, lecz mimo niego, mimo wszystko powrócę — przysięgam.
— Nie przysięgaj — odezwała się, usta mu ręką zatulając. — Ty nie znasz ani siebie, ani świata, ani siły swej, ani tej, której uledz musisz.
Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała energia jej charakteru wróciła natychmiast. Widziała się zgubioną; dzień jeden zosta-