Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy przybywających gości, przelękłych lub zagniewanych.
Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z któremi chłopcy biegali, innego światła w ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożądanego ganku. Tu, pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze baryery, która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń wystające widać było.
Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takie zbiorowisko charakterystycznych fizyognomij trudno było gdzieindziej znaleźć. Począwszy od starców-żebraków i żebraczek, którzy, mimo spóźnionej pory, przywlekli się tu, rachując na to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzą, aż do czeladzi i sług, kapot mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, żydów i rzezimieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy, pod gołem niebem i okapem, z którego deszcz się lał długiemi nićmi srebrnemi, tak się tu zabawiała wesoło, jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu.
Chłopaki od szewców z gołemi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili, dowcipkując.
Witali oni każdego wysiadającego i każdą przy-