Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyburzyć i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie nauczy.
Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty uczepił, nie lubił, lecz do czasu go tolerował.
Starosta jeszcze spał dnia tego, a Czeremecha był w swojej stancyi na tyłach, gdzie właśnie, korzystając z czasu, zabierał się do czytania „Polaka w czui,“ gdy do drzwi jego zapukano i wnet na próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgając żwawo do kieszeni, ale zarazem mrucząc:
— Czego wy się tu włóczycie?
W progu stał siwy, przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim kożuszku i patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wyciągnął rękę z trzygroszniakiem i trzymał ją, nie mogąc się doczekać, by źebrak przyjął jałmużnę. Zaintrygowany tem, począł mu się pilniej przyglądać. Na ustach Baraniego kożuszka zjawił się uśmiech bolesny.
Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak nagle przybliżył się do Czeremechy, ręką usta przysłonił i do ucha mu coś szepnął.
Ten go za rękę pochwycił.
— Nie może być! na rany Chrystusowe! Wy?
— Ja!
Nastąpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczając oka z żebraka.
— Cóż to jest? — szepnął.
Barani kożuszek obejrzał się dokoła.
— Nikt nas nie podsłucha?