Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gwarzono o czemś, czego dobrze nie rozumiano, czując, że się coś wielkiego gotowało.
Pospolity lud i stare dewotki zapowiadały wojnę.
W stolicy życie wrzało.
Przyczyniało się do tego i to, że wielki napływ ludności z prowincyi handel i rzemiosła wprawiał w ruch niezwykły.
Jakaś nowa era podbudzonego, energicznego życia zdawała się zwiastować. Stosunki się zmieniały. Dawni, zwyczajni i naimilsi goście zamkowi teraz unikali króla. Nowi ludzie zaczynali go otaczać.
Z kazalnic brzmiały mowy tak śmiałe, jakich nikt nigdy dawniej nie słyszał. Owo hasło, później tak giośne: „król z narodem!“ już z ust do ust obiegało.
Ludzie dawniej w stolicy przemożni, szanowani, rej wodzący, niknęli, lub siedzieli po domach pozamykani. Nowi rośli i zaczynali być w ustach wszystkich.
Poczciwy stary sługa, pan Maciej, był w tem wszystkiem jak w rogu. Nie rozumiał, co się działo; wiedział jedno tylko, iż starego, któremu od dzieciństwa służył, którego kochał i nad nim bolał, ludzie jacyś opanowali.
Nie mógł pojąć, do czego się to zdało, co on robił, a przeczuwał w tych pokątnych zabiegach jakieś niebezpieczeństwo. Człek był prosty, pobożny, cichy, po swojemu niegłupi, a ciężarem nad siły przygnębiony.
Pocieszało go to jedno, iż pana swojego znając