Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mionami ruszano, i tem go każdy zbywał, o swojem myśląc.
Mrok już dobry padać poczynał, a jeszcze Gabryk z końmi w podwórzu stał, i Medard do drzwi wszystkich próżno stukał. A było ich tam poddostatkiem, pozamykanych i takich, których nigdy już nie otwierano. Nareszcie zapytał człeka niemłodego, który z psem ogromnym u boku, założywszy ręce na piersiach, przechadzał się samotny.
— Widzę waszmości od godziny błądzącego po zamku, — zagadnął ów z psem — nie możesz, widzę, w tym labiryncie drogi ani opytu znaleźć. Z czemżeście to przybyli?
— Sam z sobą — rzekł Pełka, któremu się już z tej przygody raczej na śmiech zbierało, niż na smutek. — Posłano mnie tu, bym się panu marszałkowi stawił... mam i kartę polecającą; ale ani marszałka, ani człowieka, coby mnie o nim chciał nauczyć, nie mogę dopytać.
Stary ramionami ruszył.
— Snadź, żeś pierwszy raz na dworze, — rzekł — tu inaczej jak przebojem do niczego się nie dociśniesz.
Popatrzał nań z uwagą.
— Do marszałka — dodał — ani chybi, waszmości stręczą do boku króla, bo pono mało jest, coby się z królem jmością po świecie chcieli błąkać?
— Tak ci to jest, — zawołał Pełka — ja też wielkiej ochoty ku temu nie mam, ani się tak bardzo garnę, ani to moja rzecz dworować, ale gdyby ludzi nie stało, jużbym też musiał, aby nie mówili wrogowie, że u nas królowi zabrakło nawet służby... Choć nie wiem, czy strzymam ją... niechbym poznał.
Stary ze psem począł się trochę uśmiechać.
— Dobrze asindziej mówisz... marszałka wam wyszukam i do niego doprowadzę, a co dalej... radź sobie sam... jak cię Pan Bóg natchnie.