Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słyszeć i uwagę jego odwrócił. Uderzyło go to, iż za wozem biegł koń, wielce do astrachańca podobny, a na wozie siedział ktoś mocno przypominający Godziembę. Już mieli minąć gospodę, nie zatrzymując się, gdy Pełka poznał konia i krzyknął: Stój!
Odwrócił się drzemiący łowczy i oczy przetarłszy, gdy spostrzegł Pełkę, uśmiechać się począł, lecz kwaskowato.
— Cóżto się waszmości stało? — zapytał przyskakując, Medard. — Siodło na wozie, szlachcic w półkoszku, a mój astrachaniec luzem...
Godziemba wstawał, ale mu było nieraźnie.
— Zechciałeś waszmość! stare kości a młode afekta, aż mi wstyd... Na koniu już gnać się nie mogłem, a zostać nie chciałem... nająłem sobie wóz... przynajmniej waszmości astrachańca nie osednię.
— Miałeś waszmość powracać? — spytał Medard.
— Tak jest, miałem! potem przyszły refleksje, tęsknota — to i owo...
— Mów waszmość szczerze — przerwał Medard. — Coś mi kryjesz...
— Dowiesz się aż nadto wcześnie — westchnął Godziemba.
— Co się stało? — chwytając go za rękę, krzyknął Pełka — mów, a nie cedź!
— Baba, z pozwoleniem, wywiodła nas w pole — zamiast do Warszawy, pojechała do Lublina na ślubowiny i przyśpieszyła je... a teraz jest już w drodze do Warszawy, ale przybędziemy — po harapie.
— Skądżeś się to waszmość o tem dowiedział?...
— Dominikanina spotkałem, który z Lublina jechał. A żem znał go, bo na kapelanji u podczaszyny bywał i spowiednikiem jej jest, sam mi się zaraz ze wszystkiem wygadał... W Lublinie było gotowe już co trzeba do ślubu, najmniej pono pani młoda, bo ta długo się wzdragała, ale z