Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale cóż mu się stało? spytał Achinger — nie domyślacie się?
— Głowę łamiemy z żoną, nie mogąc dojść przyczyny.
— To niepojęta rzecz, żeby mi też był na odjezdnem choć do zobaczyska powiedział; zerwał się; nie rozumiem.
— Ani ja! — rzekł Barciński.
— Nie domyślasz się? — powtórzył szlachcic.
— Nie umiem, nie potrafię nic dojść, to był człowiek otwarty...
Achinger chodził długo ze spuszczoną głową po izbie.
— A czy pisywać do niego będziecie? spytał.
— Adresu mi swojego nie zostawił.
— Gdzież go szukać? spytał szlachcic, — wiatru w polu.
— Myślę, że się zgłosi do mnie...
Achinger usiadł zakłopotany.
— Ej stolniku, ojcze dobrodzieju — rzekł — gdybyście się ze szlachcica nie naigrywali, powiedziałbym coś...
— A no co? spytał Barciński.
— Ja to coś wiem, co go tak spłoszyło.
— Doprawdy? myślicie...
— Ale to musi sub rosa zostać pomiędzy nami.
— Naturalnie, gdy tego żądasz.
— Ja wam powiem na ucho — szepnął Achinger, on... on się w mojej żonce na zabój pokochał.
Barciński odskoczył śmiejąc się.
— Ale co znowu! świta wam w głowie, on, człek poważny, surowy! w zamężnej kobiecie... gdzieżby to być mogło.
— Było, mówię wam, było... — szeptał Achinger tajemniczo — ja się na tem znam, mego oka to nie ujdzie... po póty...
Szlachcic ręką pociągnął po szyi.
— I od tego to on drapnął! — dodał śmiejąc się.
Barciński udał oburzonego i zdziwionego razem.