Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żył. Szło o to, aby zamiar jak najprędzej przyprowadzić do skutku. Kasztelan się nie opierał, dozwolił dzień wyjazdu naznaczyć, dał się rozporządzać siostrzeńcowi, sam do niczego się nie mięszając, dłużej tylko na cmentarzu przesiadywał dni ostatnich.
O. Ignacy wcale nie był wyjazdowi przeciwnym; cicha to była radość, ale wielka w tem kółku przyjaciół, którzy się wiele spodziewali po zmianie miejsca, towarzystwa i wyrwania się z koła żałobnych pamiątek.
Zdziwił się mocno stolnik, gdy rano przed odjazdem, kasztelan wyszedł do nich, wprawdzie w żałobie ale tym krojem zrobionej i tak niepoczesnej jak chodził w Barcinie, gdy był owym milczącym i pokornym Żeligą.
— Proszęż was — rzekł do Barcińskiego — mój panie Marcinie, nie nazywajcie mnie inaczej jak Żeligą, nie miejcie za kogo innego, zapomnijcie o tym nieszczęśliwym kasztelanie. Mnie z tem może lżej będzie. Lekką mi była u was pokuta, dobrowolnie ją znowu biorę na ramiona.
Dano znać przodem pani Barcińskiej, że kasztelan przyjeżdża, ale przestrzeżono zarazem, żeby mu innego mieszkania nie przygotowywano, tylko to, które miał w oficynie i żeby żadnego dlań nie czyniono występu na przyjęcie bo tego wyraźnie żądał.
Droga przeszła w milczeniu, uważano wszakże, iż Żeliga był mniej w sobie pogrążony, częściej przemówił, uważniej się przysłuchiwał; Barciński nabrał wiele otuchy.
Siostrzeniec kasztelana był zmuszony udać się do stolicy w pół więc drogi ich pożegnał, a Barciński z Justysią przeprowadzili go sami.
Wieczorem jakoś przypadł przyjazd, w ganku przyjęła ich zapłakana pani Marcinowa, powitanie było milczące, do wieczerzy nie siadł nawet kasztelan, wyszedł do ogrodu i pod znajomemi drzewy do północy przesiedział.
Następnych dni mało się co zmieniło. Justysia