Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc jejmość pocałował.
— A gdybyś ty się Dysiu nie bardzo bawił! — rzekła z cicha.
— Djabła ja tam na zabawę jadę! — odparł kręcąc głową — a no, bądźcie spokojni, sprawię się żywo... tylko mi domu dobrze pilnujcie, i jejmość mi jak Achingerowa oknem nie uciekaj. Chłopcy! — zawołał na dwóch synów dorastających, którzy się stawili zaraz. Słyszycie! słuchać matkę bo bizun będzie w robocie... A nie próżnować! Przywiozę po obwarzanku, i po jabłku jak Bóg da powrócić.
Takie było pożegnanie pana Dydaka, który na dobrodzieja wsiadł objuczywszy go; bizunem krzyż na ziemi wprzód zakreślił i sam się przeżegnał. Potem wąsa pokręcił i ruszył kłusem z kopyta. Dzieci stojąc z jejmością we wrotach tyle tylko widziały, że kędyś w stronę Chełma podążył.
Łatwo się domyślicie, dokąd poczciwy Onuczka spieszył. Dobrze zmachawszy dobrodzieja przybył do Warszawy, wprost do pałacu kasztelana i włożywszy mundur kawalerji, zameldował się do niego.
Niedobrze wprawdzie zrozumiał Żeliga kogo mu oznajmiono, bo ludzie Dydaka Bożawolę, przekręcili na Bobaka Dążygolę. Przyjął jednak szlachcica.
Stał on u drzwi przy szabli w postawie żołnierskiej.
— Melduję się jaśnie wielmożnemu kasztelanowi — rzekł salutując go — zasłyszawszy, że źli a przewrotni ludzie najgodniejszego obywatela rzeczypospolitej nękają i prześladują, wedle rycerskiego obowiązku osobą moją stawię się ku obronie świętej sprawiedliwości. Przyjechałem umyślnie z Bożej Wólki.
Kasztelan prawie oczom i uszom wierzyć nie chciał, ale przekonawszy się, że poczciwy człek tak jego sprawę wziął do serca, iż się aż o kilkadziesiąt mil dla niej turbował, nie wiedział jak go ugościć, gdzie posadzić, i czem mu zawdzięczyć.
Drugiego dnia wypocząwszy dobrze w pałacu,