Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dignus! wiem czyjej przyjaźni to winienem, a nie własnej zasłudze.
Marcinowa, Justysia, panna Agnieszka poczęła winszować ze łzami, Barciński istotnie był przejęty i zmięszany, i nie wiedział co już rzec, ściskając tylko kasztelana, ale serce mu jakoś zmiękło i owe pańskie splendory mniej się strasznemi wydawać poczęły.
Nie dał też rozmowie ustać kasztelan i oddawszy przyjacielowi order, zwrócił mowę ku innemu przedmiotowi.
— Abyście waszmości po tych labiryntach warszawskich doktorów nie szukali — rzekł — dwóch tu najsłynniejszych już dziś zamówiono dla panny Justyny, choć mi się wszystko zda, że młodość sama, ruch powietrze, rozrywka i bez nich ją uleczą. Zresztą lekarze niech mędrkują, a tymczasem bawić się, po ogrodzie biegać i zapomnieć trzeba o chorobie. Daleko jechać zdaje mi się że nie będzie potrzeby.
— A! dałby to Bóg, odezwał się pan Marcin wzdychając, bo to sekatura wielka dla domatora podróż w odległe strony. Przyznam się kasztelanie, że mi postrach awantur i niebezpieczeństw, zwłaszcza z kobietami jechać mającemi, spać nie daje. Człek, gdy bywało z Chełma do Pińska ruszyć potrzebował, to się jak za kraj świata wybierał, cóż dopiero tam, kędy ani obyczaju, ani języka, ani ludzi się nie zna?
Zamilkł i lżejsze nastąpiły pogadanki o tem i owem, naostatek gospodarz z siostrzeńcem umówiwszy się o przepędzenie dnia i rozrywki już uprojektowane dla gości, przeprowadzeni do ostatnich drzwi przez Barcińskiego, odeszli.