Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Joachim znowu się tylko rozśmiał.
— Śmiéj się pan, śmiej, — coraz rozgrzewając się bardziéj, wołał Jan — ale to nie śmiechem pachnie jak Bóg żywy, wszystko tak będzie jak ja panu mówię; obejrzy się pan zapoźno, po harapie, klamka zapadła, i trąb w kułak nieboże.
— Ale dałbyś pokój Janie, czyż to i żonaci nie polują.
— Co to za polowanie, proszę pana! polowanie na które trzeba pozwolenia u jejmości prosić. Już pan o świcie nie wyjedzie, żeby pani nie budzić, trąbka nie zagra koło dworu boby przestraszyła; wykradać się będziemy musieli jak złodzieje, a powróciwszy gdy się zziębnie, zmoknie, jeszcze i burę złapiemy na odegrzanie...
— Jan tak się już rozgadał, że chodząc wywracał wszystko, i potoku słów jego niczém utamować nie było można, sądził nawet że przekonał, bo pan Joachim zamilkł, ale w kilka dni potém, oporządziwszy się jako tako, niespodzianie ruszył do Sasowa, co Jana do desperacyi doprowadziło.
W Sasowie mieszkali państwo Drohobyscy,