Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miód popijając o przyszłości ze starą rozprawiał. Nastąpiła cisza głucha i noc nie przespana.
Gdy dzień się robić zaczął, niecierpliwy Stach oka już nie zmrużył. Dokuczył mu trochę głód, a więcej niepokój. Nie rychło dały się słyszeć kroki i Stach oko przyłożywszy do otworu zobaczył wchodzącego w kapturze; nic oprócz kaptura dojrzeć nie mogąc, i ramion szerokich.
Rozmowę słychać było wyraźnie, głos zdał mu się Kietliczowy, ale zniżony, cichy i jakby umyślnie zmieniony.
— No, starucho — rzekł — nie drożże ty mi się, nie dasz ty, znajdzie się druga.
— Mów dla kogo tego chcesz? — spytała Czechna.
— Co ja ci mam się spowiadać dla kogo — odpowiedział mężczyzna — to moja rzecz — na moje sumienie biorę, nikomu nic do tego.
— Nie powiesz to nie dam — odezwała się Czechna — szukaj drugiej.
Nastało milczenie.
— Ty się żony chcesz zbyć? — spytała.
— Nie — mówił mężczyzna.
— Brata?
— Nie.
— Wroga?
— A no — wyrwało się zapytanemu — wroga takiego co nie jednemu mnie a tysiącom już dojadł i dokuczył, i należy mu śmierć.
— Mów jaki? Kto? co? — poczęła stara. — Muszę wiedzieć. Nie glupiam! Gdy możnego człeka zgładzicie, powloką was, wydacie mnie, kołem będą tłukli, albo końmi szarpali.
— A jaż to mam być głupszy od ciebie i dawać tak, aby mnie za rękę chwycili — rzekł mężczyzna. — Czy mnie się chce też być szarpanym i bitym? Będę wiedział jak i przez kogo dawać?
— Komu? komu? — pytała Czechna uparcie.