Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I tak się ciągnęło dalej. Dnia jednego Jagna po starą Czechnę tajemnie posłała. Lekarka, która jej na śmierć powolną ziele dała, zdziwiła się usłyszawszy od sługi, że jeszcze żyje. Pokiwała głową, ruszyła ramionami, zamruczała coś do siebie.
Tegoż dnia pod wieczór przyszła do murowanki. Patrzała na wychudłą, wyschłą ofiarę swą z trwogą zabobonną.
— Widzicie — rzekła Jagna — ot, ciągnę! Jużby to się było skończyło, gdy przybył ten co życie moje w swojej dłoni trzyma, umierać nie puszcza. Ja jeszcze żyć będę!
Czechna nie odpowiadała, zdumienie zamykało jej usta.
— Widzisz stara — mówiła Jagna — ziele zabija, a kochanie żywi, co tamto uśmierci, to wskrzesi... i — życie się trzyma!
Spytała stara, czegoby chciała od niej.
— Nic, tylko cię spytać, czy tak długo ciągnąć się może?
— Czy ja wiem? — odparła schrypłym głosem lekarka. — Dawno się powinno było skończyć; jak się nie skończyło, wina nie moja, i rozum mój nie starczy... Ktoś tu lepiej odemnie czarował!
— Kto? On! — rozśmiała się Jagna. — Nie mogę bo umrzeć, trzyma mnie, a dopóki on będzie miłować, ja schnąć będę, kochać muszę i żyć muszę!
Uśmiechnęła się do starej, pierścień jej rzucając na podołek.
— Weź to — rzekła — już mi cię nie trzeba. Stanie się, co Bóg da!
Czechna jak pijana do domu wróciła, nie mieściło się jej w głowie, aby po jej zielu tak długo żyć można; silniejszych ono w kilka, kilkanaście dni ze świata brało.
Nie długo jednak troskała się tem stara, wiele zawsze mając na głowie. Czasu jej marnie trawić nie dawały, szczególniej panie mieszczki krakowskie,