Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w młodym wieku, gorsze mu się nad nią zdawało. Rękę jednę dałby był chętnie za tych oczu dwoje. Więzienie też ciemne, smrodliwe, w któremby go skazano gnić, grozę w nim budziło.
Na wspomnienie ojca, braci, życia, swobody, wojny, łza mu się w oku czasem kręciła, ale płacz rycerskim nie był — i poświstywał, aby ból ukryć i uśmiechał się gorzko. Czekał tak zamknięty, a niepewność dolegała mu gorzej może niż to co go spotkać miało. Wiedział, co się z Kietliczem stało.
Niewola na Rusi, zaprzedanie, nędza! Kto wie? i jego mógł ten los spotkać? Z niewoli wszakci uciekali ludzie! To mu się jeszcze uśmiechało więcej niż ciemnica głucha.
Z tych myśli, wrzawa go jakaś rozbudziła. Podniósł się ku oknu z kratą drewnianą, przez której szczeble zamek widać było — wczoraj tylą krwi oblany.
Pierś mu się jeszcze na to wspomnienie wzdymała.
Był to piękny dzień jego młodego życia, taki bój pijany, krwawy, zawzięty, mord, pożoga walka wściekła — niestety, zakończona tem, że go tłum na ziemię obalił i na pół zgniecionego pochwycił. Ale — bronił się do ostatka.
Poznano go ze zbroi i twarzy i posadzono za kratą.
Patrzał: na zamku niedogorzałym sterczały belki czarne, obalone dachy, porąbane ściany. Ziemia była zorana i usłana trupami. Żaden z nich nie miał i łachmana odzieży na sobie, do mogiły; ciała zabitych świeciły nagie, żółte sine, krwawe, pogruchotane. Powiązani jeńcy, czerń prosta, siedzieli przy nich i na nich, gryząc chleb suchy, który im z koszów rozdawano.
Inni pod strażą pędzeni przez dozorców, z dołu na zamek znosili trupy, na kupy je zrzucając. Ruch był jakiś śpieszny wśród tych gruzów.