Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawno go nie widział, wzrokiem bojaźliwym mierzył księcia, chąc[1] poznać, czy z sobą szczęście przynosi.
Twarz była postarzała ale zawsze jedna, z której nikt nie wyczytywał, — zasępiona, zastygła, niema. Taż sama do góry poddarta broda, czoło pomarszczone, usta zapadłe co dawniej. Siwizna tylko znacznie mu włos popruszyła. Czuć w nim było człowieka co się nie poruszał chyżo, ale nie padał nigdy, nie cofał się i nie ustawał. Z powagą wielką ale nie bez pewnej obawy, którą ukryć się starał, patrzał na otaczających. Wzrok jego naprzód padł na Warsza, a było w nim więcej surowości, niż wdzięczności, potem na Juchima, którego długo oczyma ścigał.
Bolko tymczasem do ojca się zbliżywszy z uszanowaniem, ale twarzą wesołą i raźnością młodzieńczą szybkiemi słowy, niewyraźnie, mieszając się tłumaczył mu co tu uczynili.
Stary mało go słuchał skinąwszy na Kietlicza, aby się zbliżył. Stali tak we wrotach, a mieszczanie starsi bili pokłony nadaremnie, bo nowy pan ani na nich chciał spojrzeć.
Gdy Serb mu o zamku powiedział, oczy tylko ku Wawelowi skierował i nie rzekł nic. Konia spiął i dalej w miasto jechali.
Tu ziemianie, dowódzcy owych siedemdziesięciu zawołań poczęli go po drodze witając okrzykiwać panem, ale i tym mało co głową skinąwszy, do dwu tylko z Tęczyna trochę łaskawszą obrócił się twarzą.
Juchim co go z dawniejszych lat pamiętał, znalazł cięższym niż był i w słowa skąpszym jeszcze, na twarzy surowość dawna nabrała prawie wyrazu zimnego okrucieństwa. Widok tej stolicy, z której niegdyś wygnany uchodził, zdawał się poruszać. Może w duszy pytał sam siebie, ażali znów go wyżeną, i ile razy pod te mury powróci, póki je dla siebie i dzieci zagarnie.

Wśród gwaru i opowiadań Bolka i Kietlicza jadących obok, Stary zwolna posunął się ku zamkowi.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chcąc.