Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ucieczkę czasu mam dosyć, gdy zamek brać zechcą, a w mieście zawre! Nie boję się!
Ze spokojną twarzą, ale brwią ściśniętą wysłuchała Jagna resztę powieści.
— Nie byłoby tego — rzekła — gdyby nie ziemian zdrada, gdyby nie Doroty bracia i to brudne ich gniazdo! Pociechę tylko mam, że gdy Kraków wezmą i siostrę zabiorą, a na wieżę posadzą!
Błysły oczy jej gniewem i zemstą, lecz płomyk ten prędko zagasnął. Posmutniała.
— Co mi ona? — szepnęła. — Pana mi już nie odbierze! Nie!
Stach patrzał na nią żałośnie. Uśmiechnęła mu się.



IV.

Dzień był pogodniejszy, słońce próbowało przebijać się przez chmury; z za nich wiosny obietnicami, pasami sinemi niebo oczyszczone przeglądało.
Skowronek nad rolą mokrą podnosił się do góry i śpiewał na owo nabożeństwo życia, jakby dzwonek na mszę świętą.
Bociany leciały górą, mówiono, ale od Tatarów smagało jeszcze mrozem i śnieg powracał uparty. Między jedną a drugą wiuhą, co się uciszyło, to ludzie spoglądali ku niebu. — Już wiosna?
Sypnęły potem krupy — znowu zima.
Młodzi mówili: tylko co zieleni nie widać, starzy prorokowali, że jeszcze śnieg powróci.