Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

narzekał na nieszczęście swoje, a po nocach się gdzieś wykradał.
Biskup Pełka, któremu Stach się ze swych strachów spowiadał, odrzekł mu:
— Jeśliś podejrzliwy jedź tam zkąd ma zagrażać niebezpieczeństwo, a dochodź czy ono tam jest? Aliści bodaj widma się wam przed oczyma suwają!
Odprawiony z tem Stach wrócił do dworku, niepewien, czy ma jechać i gonić wiatra w polu, czy tu stać na straży? Dzień i drugi wałęsając się po mieście, spędził na rozmysłach. W końcu, że mu zawsze siedzenie w miejscu doskwierało, ruchu i zajęcia potrzebował, kazał konie sposobić. Żegieć też nie od tego był, i on sobie przykrzył zamknięty.
— W polu zawsze się jakaś zwierzyna nawinie — mówił — a w progu domu chyba pies ogonem zakręci pod nosem.
Gotowali się więc do podróży. Czas był obrzydły, bo niema u nas okropniejszej pory nad tę co wiosnę poprzedza. Wojuje ona z zimą, która jak w brudnych łachmanach żebraczka, barłogu swojego broni. Śnieg, deszcz, wiatr mieniały się z mrozem i ślizgawicą, z odwilżą do kości przejmującą. Pora to jednak była najprzyjaźniejsza dla tych co potrzebowali krętemi drogami przemykać się niepostrzeżeni, bo po gościńcach nawet trudno było kogo spotkać. Stach rozpytując, z ludźmi gwarząc po drodze, po gospodach sznurkując, zaglądając do chat, wlókł się nie śpiesząc, ku Poznaniowi i Gnieznu.
Choć dnia już było przyrosło, nie pędził bardzo koni, jechał nie śpiesząc, aby dalej. Odsadzili się już o dni kilka od Krakowa, gdy na noclegu spotkali się z kupcami, ciągnącemi od Wielkopolski do Krakowa. Byli to Niemcy, którzy potrosze się języka nauczywszy, z mową łamaną, znając już kraj, nie obawiali się po nim wędrować dla zysku, opatrzeni w listy przechodnie od książąt i duchownych.
Stach leżał już na sianie w izbie, gdy nocą przy-