Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przedtem długo, długo jechał koleją, wyglądał przez okno z pięknego, jasnego szkła, na drzewa, domy, pola i długie, wężowe drogi, a to wszystko zdawało się uciekać i kręcić, zwijać koło niego, taki miał zawrót w głowie. Opowiadał o ludziach, widzianych w tej podróży — widział ich moc, całe narody — a wszyscy ubrani byli bogato. Razu pewnego kazano mu wysiąść z wozu i spać na ławie w jakimś domu z czerwonej cegły, gdzie jeno węzełek podróżny służył mu za poduszkę; innym znów razem przez wiele godzin siedział w jakimś olbrzymim budynku o podłodze z płaskich kamieni i dachu oszklonym, siedział tam senny, obejmując rękami kolana i czuwając nad swym węzełkiem. Ów dach ponad nim zdał mu się tak wysoki, że najwyższe góry z sosnami nawet zmieściły by się pod nim.
Maszyny parowe toczyły się tam i z powrotem, a ludzi była ciżba tak wielka, większa nawet, niż w podwórzu karmelickiego klasztora podczas odpustu, gdzie każdy chciał się docisnąć do cudownego obrazu. Do onego klasztoru w dolinie woził przed swym wyjazdem matulę, pobożną kobiecinę, bo chciała uczynić ślub na intencyę jego podróży.
Nie mógł mi się dość naopowiadać jak hałaśliwe, ponure i pełne dymu i szczęku żelaza było to miejsce, w którem spędził długie godziny; —