Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znajomi rozbitków opowiadają nam o wielkich ich cierpieniach.
Wyrzuceni falą, ratowali się od zatonięcia po to tylko, aby umrzeć nędznie z głodu na bezpłodnem wybrzeżu, inni ponosili śmierć gwałtowną, lub niewolę, pędząc lata niepewnego istnienia pośród ludzi, dla których cudzoziemskie ich pochodzenie było powodem do podejrzeń, nienawiści i obawy, Czytaliśmy o tych rzeczach i wzbudzały one naszą litość. Ciężko człowiekowi znaleźć się samemu, zwłaszcza, gdy jest zbłąkanym cudzoziemcem, opuszczonym, nierozumianym, tajemniczego pochodzenia w jakimś ciemnym zakącie ziemi. Zdaje mi się, że między awanturniczymi rozbitkami w najdzikszych bodaj stronach nie było ani jednego, któryby przetrwał tak tragiczne losy, jak mój znajomy, najniewinniejszy z pośród awanturników, ciśnięty przez morze na żwir tego wybrzeża, które oglądamy z okna. Nie znał nawet nazwy swego okrętu, pamiętał tylko, że nazywał się podobnie do chrześcijańskiego imienia. Pewnego dnia ze szczytu wzgórza Talfourd zobaczył morze, rozciągające się przed jego wzrokiem i oczy błądzące daleko przybrały dziki wyraz zdziwienia, jakby widok ten był mu dotąd całkiem obcy. Widocznie tak było, że z wielu innemi wychodźcami zabrano go na okręt emigrancki, wypływający od ujścia Łaby, a był za bardzo zbłąkany, by zauważyć, co go otacza, zabardzo znużony, by