Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   65   —

ściem wiosny. Wszak i jego życie wiosną niemal jeszcze — dopiero lat trzydzieści kilka liczył sobie skazaniec... Za cóż z taką obojętnością, wesołością niemal, wita zbliżający się kres — chłodną, posępną śmierć?...
Nie dziw — przecie tylekroć stawał w zapasy z tą śmiercią, tylekroć był jej świadkiem lub sprawcą; nie była mu więc obcą i przyjmował ją, jako dawną znajomą, nie przygotowując się zgoła na jej spotkanie. Cóż bowiem niosła mu niespodzianego lub niepokojącego? Czy martwić się zbliżaniem drugiego? A może i nic „tam“ nie będzie, jakaś nicość, rozproszenie istoty? Przychodziły mu takie myśli, ale mimo uszu je puszczał, był obojętny i spokojny. Wszystko, co go otaczało, wydawało mu się nawet spojrzenia niegodne, ogromnie śmieszne i niedorzeczne; nie wiedział prawie, czego od niego chcą ci ludzie, tak słabi zazwyczaj, a dziś tak zuchwali wobec pokonanego.
Po obu stronach ulicy tłoczyła się ciżba narodu, zgromadzonego w stolicy z powodu nadchodzącej uroczystości. Wszyscy z ciekawością patrzeli na skazańców, odprowadzając ich wzrokiem lub krokami. Na twarzach wielu malowała się zgroza i odraza, na innych zaś litość i współczucie. Często w tłumie odzywały się jęki i szlochania.