Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   48   —

Kiedy zaciągnął się do wojska, śmiali się z niego nowi koledzy, że chyba będzie na karabinie jeździł, jak na drewnianym koniku, bo utrzymać go na ramieniu ani w rękach nie potrafi... Pokazał wszakże, że nietylko go utrzyma, ale potrafi też skutecznie się z nim obchodzić... To też dowódca kompanji pozwolił mu chodzić na najniebezpieczniejsze patrole i ufał mu wszędzie jak staremu żołnierzowi, choć miał Ignaś mało co więcej nad połowę lat rekruta poborowego... I dziś, pomimo zmęczenia, służbę swą pełnił sumiennie i czujnie, „jak stary“... Ach! gdyby go tu na chwilę widzieć mogła matka, napróżno w domu wyczekująca!... żeby widziała, jak dzielnie stoi na straży oddziału swego i swoich ideałów!... Zniósłby i te łzy jej, bo wiedziałby, że to łzy dumy.... I on sam miał łzy w oczach, chociaż nie było mu straszno... niczego się nie bał młody żołnierzyk, jeno ogarnęła go tęskność tak a ogromna...
Jodełka, na skraju lasu rosnąca, przy której stała wedeta, upuściła wilgotny płat śniegu, który dotknął policzka chłopca, niby łza matczyna... Gałąź poruszona poczęła się chwiać, jakby dłoń, rzucająca ostatnie pożegnalne skinienia.
Nad polaną wypłynął srebrny księżyc, oblewając wszystko łagodnem światłem. Wtem stał