niankę białego kwiecia się splatające, usadowiły się na równinie i na szczycie Morjah i u podnóża Syjonu, dźwigającego warowną świątynię.
Świątynia, świetnością się pyszniąca i stercząca pośród niskich, skromnych mieszkań człowieczych niby władca między poddanymi, ciskała na wszystkie strony hojną dłonią dań ze srebra i złota. Jako dziecię, kąpiące się w rzece, rozpryskuje dla igraszki wodę w drobniuchny pył, połyskujący barwy tęczowemi, tak pozłacany szczyt Pańskiego przybytku rozpraszał dokoła siebie migotliwe promienie słońca, spadające nań ulewą. Dach cały jarzył się niezwykle, kruszcowa jego powłoka zdawała się topić i rozpływać, jakby tam z pod niej, gdzieś z wnętrza, wydarł się płomień ogromnej obiaty ku czci Pana niebios.
Lecz Chrystus, Pan niebios, nie radował się snać z całopaleń owych. Albowiem spoglądał na miasto tak żałosnym, tak współczucia pełnym wzrokiem, jakby rozpamiętywał coś strasznego lub niepokojącego. Dziwna litość nieziemska, nadludzka przebijała się w tych modrych oczach, w tych licach hożych a pociągłych, na czole wysokiem, okolonem zwojami jasnych kędziorów, z któremi zabawiał się swawolny wietrzyk.