— Nie. Co takiego?
— Zniknął bez wieści. Mówią, że wyjechał na Kaukaz. To dla ciebie, młodzieńcze, nauka. Wczas się opatrzyć, wczas cofnąć, nie czekać, aż wir porwie bez ratunku. Ot, pan szczęśliwie wypłynąłeś z odmętu. A pilnuj się, nie wpadnij znowu. Do zobaczenia.
— Nie wpadnę, — pomyślałem, nie zobaczę jéj więcéj.
Nie wiedziałem, że mi sądzono zobaczyć ją raz jeszcze.
Ojciec codziennie jeździł konno. Miał pysznego wierzchowca angielskiéj rasy, z długą szyją, długiemi nogami, wytrwałego i złego. Nazywano go Elektrykiem. Prócz ojca, nikt go dosiąść nie mógł.
Raz wybierał się na zwykłą przejażdżkę i już w ostrogach zaszedł do mnie o coś zapytać. Był w dobrém usposobieniu, co w ostatnich czasach zdarzało się bardzo rzadko. Widząc to, zacząłem prosić, aby mię wziął z sobą.
— Nie nadążysz za mną na wronym.
— Wezmę ostrogi i nadążę.
— Spróbuj.
Pobiegłem co tchu do stajni i z wielką dumą w kilka minut późniéj wyjeżdżałem z podwórza obok niego. Mój wrony konik nie był wielki, choć szybki i mocny w nogach; prawda, że musiał galopować, kiedy Elektryk szedł dobrego kłusa, ale nie zostawał w tyle.
Równego ojcu jedźca nie widziałem w życiu; tak ślicznie siedział na koniu, tak swobodnie i zręcznie, iż zdawało się, że sam rumak czuje to i pyszni się nim, idąc.