Strona:Iliada2.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy więc we mnie krew płynie w bohatyry płodna,        127
Myśl, którą powiem śmiało, nie iest wzgardy godna.
Mimo stanu naszego, w tak ciężkiéy potrzebie,
Pódźmy na nieprzyiaciół, daymy przykład z siebie.
Nie chcę ia, byśmy ranni szli na nowe rany,
Lecz zagrzeymy lud, boiem długim zmordowany:
Przytomność nasza męztwo w tych nawet zapali,
Którzy się teraz podłéy gnuśności poddali.„
Przyięto z uwielbieniem, co Dyomed radził,
Idą w pole królowie, Atryd ich prowadził:
Neptun z oka nie spuszczał żadnego ich kroku,
Stanął przy bohatyra Miceńskiego boku,
W zmarszczonéy twarzy starca, siwym kryty włosem.
Wziął ręką rękę króla, i rzekł takim głosem:
„Jak teraz dmie Achilles! dopiął, czego żąda,
Pomieszanie, ucieczkę, rzeź Greków ogląda:
Nie ma żadnego czucia: niechże gnuśnie żyie,
Niechay go niebo wieczną sromotą okryie.
Lecz na ciebie nie wszystkie zagniewane bogi.
Wnet uyrzysz, iak wodzowie Troian, pełni trwogi,
Piaskiem zaćmią powietrze, gdy chroniąc się zgonu,
Pędzić będą rumaki w mury Jlionu.„
Rzekł: wraz rzuci się w pole, i straszliwie krzyknie.
Jakim dziesięć tysięcy ludzi głosem ryknie,
Kiedy ich w srogą walkę Mars pchnie zapalczywy;
Taki z piersi Neptuna wyszedł ryk straszliwy.