Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A tymczasem zegar powoli wydzwania godziny. Słyszę północ, pierwszą, potem drugą i trzecią, a mimo to sen nie przychodzi ukoić spragnionych powiek.
Melancholia jakaś dziwna, jak wilgoć, wsiąka w duszę, czarna noc kirem zabarwia wszystko — no i smutno, przykro, nieznośnie...
Tak schodzi noc cała, tak schodzą wszystkie prawie, — a ja,.. ja płaczę rano z żalu, że już przeszła. Już nie wiele tych nocy. Przyjdzie jedna, którą spędzę w mroźnym kościele, z zabitem trumny wiekiem na zawsze, potem spocznę tam gdzieś w ziemi głęboko, jako trup, wśród trupów, tym razem już zupełnie na zawsze... i skończy się wszystko.
Aach!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czemu ta Amelka nie przychodzi tak długo? Jedenasta wybiła, Stach mię już ubrał w świeżą koszulę, posprzątał wszystko, a jej jeszcze niema. Pragnę jej bardzo. Nie widzieliśmy się już od roku chyba! Ona taka dobra, taka zawsze wyrozumiała i kochająca!