wyrazami: „mam umrzeć!“ — a przecież jemu trudno żyć ciągle moją tragedyą, bo żyje jeszcze i cały świat go pochłania. Stąd nuda teraz, przymus ukrywania swych myśli i ta nienaturalność, która mi tak cięży ołowiem. Schodzą godziny całe, a my siedzimy, nie mówiąc ani słowa, nie wyzyskując zupełnie tych dni, których już tak mi nie wiele pozostało.
I tak do końca będzie, i odejdę z tem narzucającem mi się coraz więcej przypuszczeniem, żem nie potrafił skorzystać z tych resztek życia, żem zapomniał coś zrobić, powiedzieć...
A w obec tego nawet nie mogę pragnąć, by ten koniec odwlókł się jak najdłużej. Po co? na co? Żeby ich męczyć dłużej i cierpieć samemu? Już mnie nic spotkać nie może, dnie będą upływały, podobne jedne do drugich, przeraźliwie jednostajne, w oczekiwaniu. Boć oni czekają... nie przyznaliby się do tego we własnem sumieniu — ale czekają... Zosia rzuciła połowę swych lekcyi, Stach także — i na kursa nie chodzi, a przecież wiedzą
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/201
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.