Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

splątane zjawiska utraciły dla mnie swą harmonijną spójność. Wszechświat cały rozprysnął mi się w kawałki — i z poprzedniej gotyckiej budowli, opiewającej wielkość Boga, pozostały oddzielne ułamki.
Czym czuł potrzebę odbudowania tego gmachu na nowo, ja sam już nie wiem.Jest pewna epoka w życiu, kiedy ta potrzeba syntezy istnienia ukrywa się tak gdzieś głęboko w duszy, tak jest zagłuszoną codziennemi sprawami egzystencyi, że niemal zanika zupełnie. Ja właśnie tę epokę przebywałem. Żyłem życiem fizycznem tylko, bez troski o przyszłość, bez myśli: czem jestem, po co jestem i czem jest wszystko.
Bywały miesiące całe, w których zapominałem zupełnie o istnieniu jakichś zagadek bytu i machiny świata. Śmiertelność lub nieśmiertelność duszy? Cóż mię to na razie obchodzić mogło? Kto w 2l-m roku życia myśli poważnie o takich rzeczach? o śmierci? Ja budowałem swoje życie, — cóż mię śmierć interesować mogła? Czyż architekt, stawiający gmach jakiś, myśli o tem, co się z nim kiedyś,